W ubiegłym tygodniu doczekaliśmy się w końcu orzeczenia sędziego w sprawie jednego z najbardziej znanych projektów internetowego giganta, a mianowicie Google Books. Po ośmiu latach wojny prawnej pomiędzy pomysłodawcami wirtualnej biblioteki bez granic a Stowarzyszeniem Autorów (Authors Guild), sąd oddalił pozew o naruszenie zasad prawa autorskiego. W uzasadnieniu przytoczono argument zgodności z definicją tzw. dozwolonego użytku zawartą w amerykańskim prawodawstwie oraz podkreślono, że projekt dostarcza wielu istotnych korzyści społeczeństwu.

Jak łatwo się domyślić, Google przyjęło werdykt entuzjastycznie. Co ciekawe, nie było w tej radości odosobnione – podobnie zareagowały American Library Association, Electronic Frontier Foundation i Computer & Communications Industry Association. Rzecznik prasowy firmy powiedział, iż orzeczenie stanowi potwierdzenie faktu, że Google Books jest zgodne z prawem autorskim, a jego działanie przypomina cyfrowy katalog biblioteczny, za pomocą którego można znaleźć książki do wypożyczenia bądź zakupu.

Z kolei Stowarzyszenie Autorów wyraziło rozczarowanie decyzją sądu zapowiadając jednocześnie odwołanie od werdyktu. Jego przedstawiciel podkreślił, że sprawa wymaga ponownego rozpatrzenia przez sąd wyższej instancji. Argumentował, iż Google stworzyło nieautoryzowane wersje cyfrowe niemal wszystkich cennych, chronionych prawem autorskim pozycji literaturowych, a teraz czerpie korzyści z ich wyświetlania. Zdaniem Stowarzyszenia, digitalizacja i wykorzystanie na skalę masową znacznie przekracza ramy zapisu o tzw. dozwolonym użytku.

Google ogłosił projekt skanowania dorobku literaturowego w 2004 roku. Pomysł spotkał się z entuzjastycznym przyjęciem ze strony zarówno przedstawicieli branży technologicznej, jak i świata akademickiego. Marzenia o stworzeniu biblioteki bez granic zawierającej miliony książek, dostępnej dla każdego posiadającego dostęp do internetu, mogło się w końcu ziścić. Ogłoszono zawarcie umów partnerskich z kilkoma ważnymi ośrodkami akademickimi oraz bibliotekami, m.in. uniwersytetami Harvard, Stanford i Oxford, a także New York Public Library. Później Harvard wycofał się z uczestnictwa w przedsięwzięciu, angażując się w podobny projekt akademicki Digital Public Library of America.

Natomiast w 2005 r. Stowarzyszenie Autorów wniosło pozew do sądu o naruszenie przez Google praw autorskich. Od tego czasu strony toczyły regularną bitwę prawną. W 2011 r. próbowano rozstrzygnąć spór polubownie, jednak sąd odrzucił propozycję ugody opiewającą na 125 mln dolarów. Według sędziego prowadzącego sprawę, ugoda naruszała prawa własności tych, którzy nie wyrazili na nią zgody – chodziło o tzw. książki-sieroty bez przypisanych im autorów.

Jak donosi BBC, do tej pory Google zeskanowało ponad 20 mln książek. Wśród nich znajduje się wiele pozycji uznanych w świecie autorów reprezentujących różne dyscypliny naukowe. Umożliwia to ludziom z mniejszych miejscowości, gdzie nie ma dostępu do zagranicznej literatury, korzystanie z książkowego bogactwa świata. Co jednak z tymi, którzy dysponują prawami autorskimi do tych dzieł? Czy ich racje i stanowisko nie powinny zostać uwzględnione przez sędziego?